Zawody

"Dębno będę pamiętał do końca życia" - relacja Marcina

Pod koniec ubiegłego roku w mojej głowie pojawił się następujący pomysł: zdobądź Koronę Maratonów Polski w jeden rok. Cel ambitny, wiążący się z wyjazdami i startowaniu w królowej dystansów. Do tej pory w moim cv mogłem znaleźć ukończenie 4 maratonów. Dwa razy Silesia, Orlen i Koral w Krynicy. Dębno – daleko od ukochanych gór, płasko, nudno. Wyjechałem tam razem z Kubą w piątek, po drodze przeżywając przygody. Powrót z Pszczyny do Bielska po dokumenty, szukanie na oparach stacji benzynowej, stołowanie się w Macu  – normalnie czad.  Szczęśliwie dojechaliśmy do Kostrzyna – gdzie miałem nocleg. W sobotę skorzystałem z darmowego autokaru i dojechałem do Dębna odebrać pakiet startowy. W pakiecie: standard – koszulka pamiątkowa, proporczyk, kupony na posiłki i oczywiście numer startowy z chipem. Grzecznie wróciłem do Kostrzyna gdzie troszkę pozwiedzałem, nawadniałem się i „nawęglałem”. Myślałem o tym co mnie czeka w niedzielę. W niedzielę obudziłem się z piosenką na ustach: „Oto jest dzień, oto jest dzień…” J. Kuba przyjechał po mnie i w drogę do Dębna! Na maraton! Pogoda – ok. Nie za ciepło, wymarzona do myknięcia maratonu. Trasa – płaska – nic tylko kręcić życiówkę. (3:42 z Krynicy). Plan był prosty. Złamać 3:40. Czułem, że mogłem. Na starcie ponad 2 tysiące wariatów ubranych w kolorowe koszulki. Jedni mieli napisani, że biegną dla Jezusa, inni że to ich pierwszy maraton a ja na piersi miałem Ultra Beskid Sport. Pierwsze kilometry, a właściwie ponad połowę dystansu biegłem tak, jak zamierzałem. Lekko, swobodnie, tempem ciut powyżej 5 min na km. Trasa – płaska, szybka. Publiczność wiwatująca, dopingująca. Dzieciaki wystawiały rączki po to by im ktoś przebił piątkę. Czułem się jak rasowy sportowiec. Maraton. Bieg jedyny w swoim rodzaju. Ktoś mówi, że prawdziwy maraton zaczyna się po 30 kilometrze. Ja powiem – to zależy. Zależy od trasy, od przygotowania, od psychiki. Trasa w Dębnie składała się z dwóch mniejszych i dwóch dużych pętli. Pętla wiąże się z tym, że ten pierwszy może Cię zdublować. Tak się stało, ale miło było obserwować gościa, który gnał do mety jak gazela po to, by wygrać. Zazdrościłem mu, bo on już miał za sobą męczarnię a mi zostało jeszcze ho ho ho. Po ponad dwóch godzinach mój maraton wyglądał następująco. Bieg od jednego punktu odżywczego do następnego. W punktach – spacerek. Delektowanie się wodą, bananami i znowu bieg – nogi jak kamienie już nie nosiły jak na pierwszych kilometrach. Wołały: mamy dość! W głowie myśli – co ja tu robię? Po co się męczę? A zegarek tykał nieubłaganie. Z planowanych 3:40 zrobiło się 3:50. Później 4:00. Masakra. Dobiegłem do mety w 4:05 z haczykiem. Jeden z gorszych maratonów pod względem czasu. Do tej pory na płaskich dystansach udawało mi się łamać 4 godziny. Czuję niedosyt. Wiem, nie każdy start to życiówka. Z drugiej strony - ukończyłem kolejny maraton! Pierwszy z cyklu: Korona Maratonów Polski. Hmm mam cel więc połowa sukcesu już za mną. Dębno – będę pamiętać do końca życia. Był pot i były łzy radości na mecie. Była moc i radość jak i ból i krew (zdarte sutki – ała, piecze!) I choć na trasie były myśli – po co Ty to sobie robisz? Znalazłem odpowiedź i wiem, że będę robił to dalej. Niezależnie od wyników. Kolejny w kalendarzu jest Kraków. Z Dębna przywiozłem kolejne doświadczenie biegowe,  pamiątkowy medal i najważniejsze: wspomnienia, no i ciut świeżej opalenizny, bo słoneczko przygrzewało. Chciałbym tu podziękować Kubie za miłą podróż i towarzystwo oraz przyłączam się do jego słów: "bolał ten maraton". PS „Cudem nie jest to, że skończyłem. Cudem jest to, że miałem odwagę zacząć.” - John Bingham I tym miłym akcentem kończę relację… Sroczka